niedziela, 9 września 2012

Zestaw na piątkę

Patrzyłam całkiem obojętnie jak moja eskadra śmierci pożera obiad i modliłam się, żeby zostawili trochę dla Michała. Nie skończyłam tej myśli jak do pokoju wpadł owy. Bez słowa złapał za talerz, nałożył sobie na niego gulaszu i trzy kromki chleba. Gryząc pierwszą oświadczył z pełnymi ustami, że nadszedł czas rewanżu i że on za trzy kwadranse wróci, a jak nie wróci to oczekuje, że my zabierzemy ten burdel ze sobą i pójdziemy do sali gier. Zniknął w drzwiach do piwnicy. Po chwili wpadł mój brat, wrzasnął coś w stylu „cześć staruchy” i pobiegł przez korytarz. Wyglądał jakby szukał schodów do piwnicy. To chyba jakaś nowa moda.
Z pokojem do gier problem był ten, że znajdował się w piwnicy. Stał w nim stół bilardowy, stół do ping-ponga, wisiała tablica do rzutek oraz kusząco spoglądała zza kanapy szafa grająca. Prąd żarła jak głupia. Zużyciem tego nie można było nazwać. Czasami miałam wrażenie, że ona faktycznie się tymi elektronami żywi, ale był to mój pierwszy zakup sfinansowany papierowym morderstwem i byłam z niej dumna. Włączałam ją tylko na specjalne okazje. Śliczny Wurlitzer. Cała moja kolekcja płyt tam wchodziła. Kolekcja Maćka wisiała na ścianie w naszym salonie. W szafie znalazły swój dom same przyjemne zespołu, a co za tym idzie i przyjemna muzyka. Nie znaczy to, że nie było tam dobrego rocka. Ale odmawiałam z uporem maniaka dodawania pewnych pozycji do playlisty. Po dwóch latach ciągłych kłótni o to, co i kto tam siedzi, ustaliliśmy z Maćkiem, że Szafa będzie afirmacją mojego gustu muzycznego...o ile obiecam na każde urodziny poszerzać Jego kolekcję muzyczną o trzy płyty, trzech różnych i nieznanych mu zespołów. Taka kara. Bo z roku na rok robiło się to coraz trudniejsze.
Niemniej jednak pokój pełen cudów mieścił się w piwnicy, a wszyscy mieszkaliśmy powyżej. Ze względów budowlanych wejście do piwnicy było jedno z poziomu domu, i jedno z zewnątrz. Droga przez dom prowadziła przez korytarz mojego i Maćka mieszkania, więc wszelkie przynoszenie zapasów ze spiżarni, prania z pralni czy właśnie dreptanie do pokoju gier, odbywało się szlakiem komunikacyjnym przez Nasze apartamenty. Bywa. Przywykliśmy. Jakby co, drzwi dzielące nas i moja rodzinę miały zamek. Można było w przypływie szału je zamknąć i udawać głuchego bądź martwego.
Spojrzałam zamyślona nad piwnicą na Mikołaja. Kończył jeść. Wiedziałam, kiedy to robił bo zaczynał wolniej żuć. Zawsze mnie to bawiło. No bo jak to logicznie wytłumaczyć? Stracił impet? Magda spoglądała na jego ruchy szczęką tak jakby były one obietnicą upojnej nocy. Co wzbudzało zawsze moją wesołość oraz przerażenie. Bo ja tak nie miałam. Maciek miał cudowną tendencję do spożywania posiłków w nadzwyczaj apetyczny sposób. Jadł jak prosię, ale nie znam osoby, która na niego patrząc, nie miałaby ochoty też czegoś schrupać.
Magda sięgnęła po pierwsze ciastko, a ja wstałam i poszłam nalać kawy do filiżanek. Moja druga połowa, pewnego dnia, oświadczyła że ma dość robienia espresso dla gości i nabyła drogą zakupu ekspres przelewowo-ciśnieniowy. Nie pytałam o cenę. Wolałam nie wiedzieć. Ale fakt, było do praktyczne. Zwłaszcza w momencie kiedy przyszły ponad trzy osoby. Inaczej można było oszaleć z tym ugniataniem kawy i spienianiem mleka. A tak - chlust z dzbanka do filiżanki, automat mleko spienił sam i po 3 minutach wszyscy mieli gorącą kawę.
- Chodźmy do Michała - zaproponowałam niosąc tacę z kawą - on szybko nie przyjdzie. Magda bierz  kieliszki i wino, pan podkomisarz weźmie dzbanek z herbatą i paterę z ciastkami, a ty mój miły łap się za zimne napoje, bo na dole, w barku, nie ma.
- Tak jest! - usłyszałam od całej trójki. Jak to mawiała Magda: "Synchro lepsze niż na pierwszym VyRT!"
Zeszliśmy.
Kiedy weszłam do sali gier zauważyłam, że szafa już się świeciła. Potrzebowała zawsze paru minut, żeby się rozgrzać. Świeciła się jej czerwona dioda wyboru utworów. Chłopaki wprowadzili już playlistę. Jak tylko się nagrzeje, to zacznie grać. Włączyłam dodatkowe głośniki, żeby dźwięk nie był punktowy. Przyciszyłam. Posadziłam pana z policji i jego fankę na kanapie, rozsiadłam się wygodnie i poczekałam aż przybędzie mój książę z czymś zimnym do picia. Książę przybył wraz z Ozyrysem, który wlazł na szafę i usnął. Po raz kolejny. Dla odmiany.
- No...opowiadaj. Tylko głośno, bo jak oni walić w te bile będą to musisz dać radę ich przekrzyczeć. - powiedział Maciek.
Szafa lekko stęknęła, jakbym pod ciężarem 4 kilogramów Ozyrysowego futra i z głośników cicho poleciało "One" zespołu Metallica. Mały muzyczny maniak we mnie posikał się ze szczęścia.
- Pamiętajcie, że formalnie nic nie wiecie! Znam Was. Wierzę, że tylko jedna osoba mogłaby tu zabić, ale myślę że najpierw mnie by się zapytała czy nie zrobiłaby mi tym kłopotu - spojrzał wymownie na mnie.
- Bez adwokata nic nie powiem - odparłam, więc uśmiechnięty Mikołaj spojrzał na Maćka
- Zanim proces dojdzie do skutku to zostanę jej mężem i nic Ci nie powiem, bo skoligaceni i spokrewnieni nie muszą! Ha! Się trzeba umieć w życiu ustawić.
Magda bąknęła coś pod nosem w swoim szkockim stylu. Miała ten dar. Umiała mówić tak szybko i niewyraźnie, że rozumieli ją tylko najbliżsi. Ja rozumiałam. Bardzo śmieszne. Boki zrywać, moja kochana.
- Nieważne! - odpowiedział Mikołaj napychając sobie otwór gębowy ciastkami. - Generalnie Piotruś sobie wymyślił już co najmniej trzy wersje. Był i zboczeniec i seryjny zbrodniach, a także morderca z przypadku.
- A tak bardziej od początku? - zapytałam sięgając po kawę.
- Zaczęło się od tego, że jakieś trzy miesiące temu wyłowiliśmy z rzeki zwłoki.
- Takie martwe? - zdziwienie Michała zdziwiło, chyba, wszystkich.
- A widziałeś żywe zwłoki? - zapytał Maciek.
- Teoretycznie czy praktycznie.
- Możecie dać Mikołajowi mówić - przerwała Magda
- Wracając... - zaczął ponownie Miki - …całe zwłoki włącznie z twarzą były wytatuowane. Sprawdziliśmy w aktach. Nienotowane.
- A widziałeś kiedyś notowane zwłoki? - Maciek nie znał litości dla skrótów myślowych
- Nie raz i nie dwa - zupełnie nie zrozumiał go Mikołaj - okazało się, że zwłoki były za życia śliczną...- zdusiłam w głowie uwagę na temat urody zwłoki ich żywotności - ....dziewczyną. Lat dwadzieścia z hakiem. Zgodnie z zeznaniem jej matki na brak męskiej atencji nie mogła narzekać. Na brak tatuaży też. Miała ich osiemnaście z tendencją rosnącą, jak to ujął jej ojciec. - OSIEMNAŚCIE...poczułam ukłucie zazdrości. Mikołaj ciągnął dalej - nie miała żadnych powiązań ze światem przestępczym. Przykładna studentka ostatniego roku studiów na AWFie, pracowała w jakiejś sieciówce serwującej kawę. Nie pijam, więc nazwy nie pamiętam.
- Jak można nie pić kawy?!?! - nie wytrzymałam.
- Jak widzisz, można. - skwitował Pan Władza wpychając sobie kolejne ciastko w usta. Przeżuł ciężko, popił herbatą i wrócił do opowiadania - nie byłoby rwetesu, gdyby matka na oględzinach zwłok nie stwierdziła, że jak widziała córkę kilka dni wcześniej to tych wszystkich bazgrołów na niej jeszcze nie było. Na początku wprawiło nas to w zdziwienie. Piotruś o mało na zawał nie padł, bo jak to naczelnikowi wyjaśnić... Wezwaliśmy ludzi i już po dwóch tygodniach kontemplowania truposza dostaliśmy wyniki. Zdaniem ekspertów dziewczyna zmarła na skutek otrucia. Zatruli ją tym co jest w tych, takich nadymających się rybkach.
- Tetrodotoksyna to się nazywa. A Ryba to Fugu czyli rozdymka. – wtrąciłam.
- Jak zwał. - odpowiedział Mikołaj - ale żołądek miała pusty. Brak śladów w przewodzie pokarmowym i drogach oddechowych. Jedyny wniosek: wstrzyknięto jej to. Prócz śladów po tatuażu żadnych, innych skaz po iniekcjach nie miała. Wniosek sam się pchał do głowy - ktoś wytatuował ją zatrutym tuszem. 
- Ej...ale jak to rozdymki robią, ze same sie tym nie zatrują. Jakoś szczelnie to trzymają czy co? - odezwał się Michał, na widok min zebranych dodał - bo mnie to zawsze zastanawiało.
- Fugu jest odporna na działanie trucizny dzięki mutacji w sekwencji DNA. Mogę wyjaśnić mechanizm dokładnie jak chcesz - Magda zabiła wszystkich tą informacją.
- Madzia, a ty skąd takie rzeczy wiesz? – nie mogłam powstrzymać fascynacji jej wiedzą.
- Jestem restauratorem, podaję rozdymki. U nas sprzedawane są tylko to hodowlane, bez trucizny. Mają pozaszywane pyski i po tym się je poznaje. Ich toksyczność jest efektem diety, odpowiednio pielęgnowane są zupełnie jej pozbawione. W ogóle to ciężko znaleźć dzikie, nie mieszkamy w Japonii.
- Czekaj, czekaj – tym razem przerwał Maciek - ale jak w zasadzie taka toksyna działa? Bum, abrakadabra i trup. Nie wierzę!
- To teraz ja - odparłam - ta toksyna paraliżuje mięśnie, w tym mięśnie odpowiedzialne za pracę klatki piersiowej. Dusisz się po prostu. Cały pic polega na tym, że toksyna nie przechodzi przez barierę krew-mózg, co sprawia, że ofiara zostaje sparaliżowana, ale jest całkowicie przytomna. To trzeba być sadystą...
- A dużo tego trzeba? - moje nieme dotychczas rodzeństwo ożyło.
- Osiem mikrogramów na kilogram masy ciała to śmiertelna dawka - odparłam
Mikołaj siedział po woli przeżuwając i patrzył na towarzystwo, z obawą w oczach.
- Zaczynam się Was bać. Skąd wy tyle wiecie o takich rzeczach? - zapytał
- Ona z tym pracuje, a ja jestem chemikiem z wykształcenia, chłopcy-radiowcy lubią wiedzieć, a mój brat to geniusz i ma to na papierze.
- Mój dream-team do pracy. Ale dalej. Bo to była ofiara numer jeden. Ofiara numer dwa znaleziona w zaułku - otruta, też cała w tych waszych maziajach – pokazał palcem na rekę mojego Przyszłego Męża - Ja nie wiem jak to się może podobać...naprawdę. Ale tym razem dodatkiem ekstra była cykuta.
- Złe selerowate! - powiedziała Magda niskim głosem
- Jakie selerowate? - zareagował Maciek? - selerem można zabić. To chyba jak kogoś w głowę nim trafisz.
- Bardzoś dowcipny. Cykutę robi się z szaleju albo szczwołu. Oba należą do selerowatych.
- A seler w ogóle należy do selerowatych? - Maciek nie odpuszczał
- Seler, anyż, lubczyk, koper, kminek, kmin, marchew, kolendra...
- Sporo tego - przyznał w końcu
- A kmin i kminek to nie to samo? - zapytał Mikołaj 
- A karabin i karabińczyk twoim zdaniem to też to samo?!?! - Magda wpadła w szał kucharski.
- Ale szał w oczach pani kucharki – złośliwie zauważył Michał
- KOGO?!? - zagrzmiała w odpowiedzi na zarzut o bycie kucharką.
- Jakby się, no nie wiem, szaleju nażarła - dodała moja druga połowa. 
- Cicho! Mikołaj, inspiruj mnie dalej - przerwałam ten cyrk – proszę.
- A potem były egzotyczne trzecie prawie-zwłoki. - wróciliśmy na właściwy tor rozmowy
- Ale jak to? Prawie? Nie rozumiem
- Ano prawie - kolejne ciastko w ustach Mikołaja, może powinnam go ostrzec, że to mściwe wypieki są...bo jak się nażre tych płatków owsianych to będzie więcej gazu na dobę dawał niż Gazprom do Polski dostarcza rocznie - Bo tutaj nasz psychopata trochę za mało tatuaży zrobił. Poprzednio wybierał osoby już naznaczone i miał mało miejsca, więc chyba sobie obliczył ile mu potrzeba i przedobrzył, a raczej odwrotnie. Chłopak miał całe plecy, kawałek torsu i ręce ozdobione całkiem ładnymi wzorami. Nogi, i twarz zostawił nietknięte. Musi co, źle wyliczył dawkę trucizny. Czemu? Bo chłopak leżał w prosektorium na stole dwa dni - młodszy asystent zapomniał go schować - i się nie rozłożył. To zastanowiło patologa, który wrócił po weekendzie. Wiedział, że asystent go nie schował, bo ten do niego w sobotę zadzwonił i się przyznał...a że obydwaj byli w rozjazdach, w prosektorium na weekend nikogo nie było, to byli przygotowani, że poniedziałkowy poranek przywita ich słodko-gorzkim zapaszkiem mięska. Ale okazało się, że kiedy obaj stawili się w pracy to trup jak leżał tak leży, ale nie zechciał się rozłożyć. Młodszy pomyślał, że mu morderca formalinę zamiast krwi wpuścił, natomiast nasz patolog pomyślał o narkolepsji lub czymś podobnym. Posłał po stosowne urządzenia, podłączył pod ofiarę i okazało się, że pseudo-nieboszczyk żyje. Prawie nie oddychał. Ledwo go potem na pogotowiu odratowali, ale żyje i wraca do siebie. Trochę mu się zastany stan skóry nie podoba, ale cieszy się z, jak to ujął, drugiej szansy. Twierdzi, że pamięta jak szedł ulicą wieczorem trzy dni wcześniej, a potem ciemność. Utrzymuje, że słyszał co się działo i czuł, że go nakłuwają. Potem zauważył że go gdzieś przenoszą i tam zostawiają. Był przerażony jak go znaleźliśmy i usłyszał, że będzie sekcja Jego zwłok! Powiedział, że zawsze był zdania, że takie rzeczy robi się martwym. Jak tak leżał dwa dni, to mówi, że miał nadzieję, że patolog zacznie ciąć w kształt litery Y i jak mu klatkę otworzą to zauważą bijące serce. Zdroworozsądkowo do tego podszedł, choć twierdzi, że nigdy w życiu się tak nie bał.
- Po prostu scenariusz na film grozy - powiedział Adam
- Było - odparłam skrzywiona - a te wzory to jakoś, komuś do analizy oddaliście. Jakiemuś psychologowi czy psychiatrze?
- Jak nie jak tak - odarł Miki - Brak jakiejkolwiek regularności i spójności. Wariat chyba.
- A to nie jest tak, że on wybiera wzory pod osobę? - zapytał Maciek, a ja w lot załapałam o co mu chodzi.
- Właśnie...to jest jak z meblami do świeżo kupionego mieszkania. Wstawiasz nie zawsze to, co chcesz, ale bardziej to, co możesz. Na przykład do dziesięciometrowej łazienki basenu nie wepchniesz, choćbyś miał i pieniądze i chęci.
- Dobre! - przytaknął mistrz dedukcji. - neurony mi przy Piotrusiu kostnieją. Będzie trzeba rozpoznać tych ludzi. Może ten wariat sobie ich jakoś wybiera do obserwacji i potem im maluje dla nich specjalnie obrazki. To by tę czwartą tłumaczyło.
- Może? – nie wytrzymałam braku wiary w mój geniusz – A to był ktoś jeszcze? -
- Ofiara czwarta i ostatnia. Znaleziona ze trzy dni temu. Znowu kobieta, tym razem około czterdziestki. Cała wytatuowana w puzzle, układające się w coś ala obrazy Mondriana. Te takie linie czarne i żółte, niebieskie oraz czerwone kwadraty. Była właścicielką galerii sztuki, więc nawet tematycznie dał radę. Rozwiedziona, bezdzietna. Znaleziona w swoim apartamencie. Gosposia wyjechała na trzy dni i jak wróciła to tam takie dzieło sztuki zastała na podłodze w salonie. Też otruta, dokładnie w taki sam sposób jak trzy poprzednie ofiary, ale tym razem jako trucizny użyto arszeniku – tak przynajmniej wstępnie ustalił patolog.
Po tym „wypadku”, Piotruś stwierdził, że to seryjny morderca jest i postanowił dać stosowne ogłoszenie do pracy oraz w telewizji. Jego oświadczenie wyemitowano dzisiaj. I dlatego tutaj z Wami siedzę. To tyle w tej kwestii
- Reasumując - powiedziałam na głos, choć chciałam zamiar zrobić to w myślach - mamy mordercę który wybiera swoje ofiary nie stosując żadnych elementarnych zasad logiki, nawet tej psychotycznej. Ozdabia jest tak, jakby chciał Je, a nie siebie uszczęśliwić. Stosuje różne trucizny i podrzuca martwe ciała w losowo wybrane, ale niezbyt uczęszczane miejsca. A raczej  - w miejsca gdzie wie, że ktoś je znajdzie zanim zaczną się rozkładać. Wniosek: chce, aby ktoś podziwiał jego pracę. Ciekawe.


2 komentarze:

  1. "Synchro lepsze niż na pierwszym VyRT!" - hahaha, jesteś niemożliwa!! :D

    śliczna , dwudziestoparoletnia dziewczyna - na początku myślałam że o mnie mowa! :)

    jejjj, uznanie za zmarłego żyjącego osobnika to się chyba każdemu takie koszmary śnią że się budzi w trumnie na własnym pogrzebie. Myślałam że teraz są takie czasy ,że nie dochodzi do takich rzeczy i sprawdzają dokładnie czy delikwent jest truposzem zanim go pochowają.... A tu proszę, przypadek sprawił że ofiara przeżyła... Scary.


    Ile ja się rzeczy dowiaduje stąd to głowa mała! O tej rybie chociażby :o

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ucz się...ucz:)
      Muahahaha....poczekaj co bd dalej:)

      Usuń