wtorek, 11 września 2012

Siódme niebo


Wszelki duch Pana Boga chwali, pomyślałam wstając rano. Nie wiem czemu. Pomyślenie Szalom byłoby równie na miejscu. Tak mi po głowie chodziło jakoś. Ubrałam się w dres, o tej nieludzkiej porze czyli siódmej rano, wyszłam na taras od strony ogrodu, wykonałam kilka serii nieskoordynowanych ruchów, które dumnie nazywano powitaniem słońca. Lubiłam jogę. Ale wyglądało to, w moim wykonaniu, zawsze, dość pokracznie. Poskakałam jeszcze na skakance około dziesięć minut i wróciłam do domu. Było rześko. Na łóżku w salonie spał Michał. Jak już zasnął to ciężko było go dobudzić. W świetle jego niesamowitego słuchu z wczorajszego wieczoru było to co najmniej zjawisko egzotyczne. "Ten chłopak jest dziwniejszy niż śnieg w lipcu". Poszłam do mini-garderoby, wyjęłam ubrania i poczłapałam na piętro, do mamy. Obiecałam jej, że pojedziemy na bazar. Mimo operacji kolana i biodra moja mam była osobą szalenie aktywną. Pływała, jeździła na rowerze, chodziła na spacery. W ramach swoim możliwości, bo lat dwudziestu, już, nie miała. Ja też nie.
Postanowiłam, że pójdę do niej na kawę i śniadanie, bo jakbym zaczęła się szykować na dole to narobiłabym tyle hałasu że niejednej nieboszczyk by ożył. Miałam tę cudowną zdolność: im bardziej się starałam tym gorzej mi wychodziło. Kiedy tak przemykałam, żeby śpiących samców nie obudzić to przypomniał mi się mój sen.
Sen o ZOMBIE BOY. To zapewne był efekt rozmów o tych wytatuowanych, w dniu wczorajszym. Czułam jednak, że po woli, klaruje mi się w głowie jakaś myśl. Ten sen zapewne był tego objawem. Mógłby też być efektem pijackiej wyobraźni, bo też sobie łyknęłam co nieco. Wolałam wierzyć, jednak, w transcendentną energię mojego mózgu. To było znacznie bardziej tajemnicze i mroczne niż majaki w upojeniu. I jak brzmiało!
Weszłam do kuchni na piętrze czym zaskoczyłam moją rodzicielkę:
- A ty co tu robisz? - spytała spoglądając znad okularów.
- Dzień Dobry Pani Matko. Ja także Cię kocham. Daj kawy. Michał został. Niech śpią.
Równoważniki zdań. Niezastąpiona forma wypowiedzi o poranku. Zwłaszcza, że w nocy Ozyrys wyszedł na spacer i wracając dołączył do eskadry kotów szatana i darł mordę o piątej z rana.
- Dosyp kawy do ekspresu i naciśnij guzika to Ci zrobi.
- Jaśnie Hrabina ma ludzi od kawy, widzę.
- Mam. Adam piecze właśnie rogaliki, zjesz z twarożkiem?
- On już wstał?
- Ma trening w AZS-ie od jedenastej, więc wstał. Teraz leży na kanapie w salonie i udaje, że nie śpi.
Mój brat jak znam życie leżał i oglądał coś o Hitlerze, coś o samochodach lub "haratanie w gałę". W alternatywie jeszcze były programy popularnonaukowe. Miał dość dziwny gust w kwestii doboru programów i kanałów, ale geniusze nie są normalni. Tak to sobie tłumaczyłam.
- Cześć Młody!
- Siema.
- A to w piecu ma być takie ciemne?
Spadł z łóżka i pobiegł do kuchni, wracając rzucił uwagę że mam spaczone poczucie humoru i jestem wredna. Nic nowego.
Poszłam do łazienki doprowadzić się do stanu pozwalającego na pokazanie się obcym ludziom. Ubrałam się. Dotarło do mnie, że zapomniałam butów z parteru. Będę musiała po nie wrócić. I po torbę. I telefon. I klucze do domu. Bez sensu mieć sklerozę.
- Pijesz tą kawę czy czekasz aż ostygnie tak że będzie prawie mrożona? - moja mama zastukała w drzwi łazienki.
Przypomniało mi się czemu lubiłam mieszkać z Maćkiem. On nie szukał mnie jak, na trzy minuty, wyszłam z pokoju w obawie, że pożre mnie Yeti, który zapewne zamieszkał w lodówce podczas naszej weekendowej nieobecności w domu. Nieco zdegustowana wypełzłam z kafelkowego mauzoleum i podreptałam do kuchni.
- Kawaaaa....- poczułam się jak bezmózgie zombie - i jedzenieeee - dodałam, akcentując swoją elokwencję, zerkając na Adama wyciągającego wypieki z pieca.
Zjedliśmy. Było dobre, więc szybko poszło. Ruszyłam się do swojego pałacu po to, czego zapomniałam. Spojrzałam przelotnie na Michała śpiącego w salonie. Leżał jakby nieprzytomny, z otwartymi ustami i ślinił się. Zamoczył mi, już, całą poduszkę. Obawiałam się, że jak go do południa tak zostawię, to utopi się we własnej wydzielinie. Trudno. Przynajmniej będzie trup. Zawsze jakaś atrakcja. 
Zabrałam potrzebne graty i ruszyłam do garażu. Pojechałyśmy na bazar. Moja mama kontra samochód. Na podstawie tego co ona wyczynia za kółkiem można by stworzyć nową religię, filozofię oraz wyprodukować, minimum, trzy nowe gałęzie nauki. Jest to efekt jej ogromnej niechęci do prowadzenia pojazdów mechanicznych. Poza meleksem na polu golfowym prowadzenie wychodzi jej gorzej niż mi. A ja prawem jazdy nie dysponuję. Nie zrobiłam go, bo niestety, na traktach jezdnych znajdują się inni uczestnicy ruchu i bywa, że dysponują okazalszymi pojazdami niż mój. Poza tym są piesi, zwierzęta, sygnalizacja świetlna, jakieś znaki, pachołki, przejazdy, tramwaje, pociągi....dobrze, że chociaż metro jeździ pod ziemią. Ja tego burdelu nie ogarniam i się go boję. Jak mi ktoś kupi mały czołg to zapewniam, że nauczę się go prowadzić. W przeciwnym razie za kółko nie wsiadam. 
Moja mama w czasie jazdy trajkocze jak źle nastawione radio, albo jak Michał jak się go dopuści do słowa. Teraz nie było inaczej. Jechała i gadała. Mogę posłuchać, a co mi tam. "Tak mamo", "Masz rację mamo", "Nie wiem, mamo, ale Twój pomysł wydaje się dobry".
Dojechałyśmy w okolice bazaru, zaparkowałyśmy, jakby to ująć, samochód. Poszłyśmy na łowy.
Bazar jak bazar niby nic nadzwyczajnego, ale stojąc przy drugim straganie, zobaczyłam cudowną scenka rodzajową: wielka kobieta wrzeszczała na małego facecika jakby ją opętało i machała mu przed oczyma jakimiś torebeczkami. Miała na głowie ogromny turban, który wyglądał jak zrobiony z koca i wykrzykiwała, że ona nie pozwoli aby ktoś tak profanował sakrum, które ona sprzedaje, że to niedopuszczalne żeby stosować rybie łapki w taki sposób...pomyślałam, że ryby nie mają łapek, ale okazało się to dla Pana nieistotne. Złapał panią w kocyku za chabety i zaczął nią trząść jakby chciał z niej masło zrobić. Scenicznym szeptem tłumaczył jej, że nikt nie może wiedzieć co ona mu sprzedaje, a jak komuś powie to on będzie bardzo zły. Stwierdził, że ona tego nie chce. Wyglądała jakby nie chciała. Mógł mieć rację. Kiepsko mu to uspokajanie szło, bo gapiła się już na nich połowa ludzi przy stoiskach i wszyscy sprzedawcy. 
Coś z tyłu mojego mózgu się ruszyło. Może to schizofrenia, ale odniosłam wrażenie, że ta scena warta jest zapamiętania i podzielenia się Nią z Mikim. O ile tylko nadarzy się okazja.
-…to chcesz? – usłyszałam dźwięk spoza obrębu mojej twarzoczaszki
- Co chcę? – zapytałam bardziej z rozpędu niż z przekonania, że to do mnie.
- Malin.
- Dwa korytka poproszę.
- Na dżem?
- Pan da ze cztery, bo mi nie daruje. – zwróciłam się do sprzedawcy
- Sześć – zostałam poprawiona
- Sześć Pan da.
- Widziały Panie? – facet po drugiej stronie straganu zareagował – ten mały to nie wiem kto, ale ta duża to lokalna wariatka. Biega po bazarze i sprzedaje niby leki i medykamenty. Mikstury jakieś. W Harrego Pottera się bawi. Ciekawe czego u niej nakupował? Pewnie tego eliksiru miłości, bo do takiego to bez kija nie podchodź.
- Do mnie zaraz z kijem nie będzie można – wymruczałam
- Słucham? – sprzedawca, Panu dziękujmy, nie usłyszał
- Ano racja, racja….sześć razy malinki poproszę.
- Służę pięknym paniom. – handlarz ruszył między skrzynki z owocami.
Moja matka przegoniła mnie po bazarze takim tempem jakby dostała sraczki i spieszyło się jej na kibel. Był to efekt gęstniejącego tłumu. I faktu, że przybywało samochodów na parkingu, a moja ukochana matula nade wszystko nie lubiła manewrować i uważać na inne samochody. Kupiłam chłopakom coś na śniadanie, zapas papieru toaletowego (bo był tani), dziesięciopak wanilii (zawsze się przyda), parę butów (sto dwudziestą drugą, jeśli umiem liczyć), cztery kilo malin, pół kilo mydła glicerynowego, cztery pary bokserek dla Maćka i miliard trzysta rzeczy o których do dziś nie wiedziałam, że nie mogę bez nich żyć.
Wróciłyśmy do domu, bez większych przeszkód. Bo wrzaski na przejeździe kolejowym i uniknięcie, o włos, kolizji z pijanym rowerzystą to takie sobotnie standardy w tej okolicy. Lokalna rozrywka.
Zadzwoniłam po Maćka, żeby przyszedł mi pomóc z tymi wszystkimi gratami. Zwlókł swoje ciało z łóżka, zostawiając rozum wraz z przytomnością w objęciach Morfeusza. Niosąc torby z zakupami mało nie zbił jajek, upuścił śmietanę w szklanej butelce, a na zakończenie usiłował ugryźć kawałek mydła twierdząc, że to blok orzechowy. Zapach fuksji go nie zdziwił. Jego rano, w ogóle, mało co dziwiło. Żyję w przekonaniu, że jeśli kosmici wylądowali by w ogródku o poranku to Maciuś, na ich widok, by nie zareagował lub zaprosił ich na kawę. Przed południem był nieprzytomny. Zwłaszcza jeśli położył się po północy. Sypiał od drugiej nad ranem do trzynastej. Audycje, z reguły, zaczynał w okolicy szesnastej lub osiemnastej. Poranne nagrywał. Śniadaniowym odmawiał. Raz próbował takową poprowadzić. Dostał w nagrodę transfer na blok weekendowy w godzinach od dziewiątej wieczór do północy, bo jak to ujął „jak o poranku pociągnąłem heble to naczelnemu, dwa piętra niżej, mózg eksplodował”. Jednak pokonał swoją słabość i pomógł mi wnieść klamoty po schodach. Oświadczył, że wraca do łóżka się budzić. Zaprowadziłam go. Tak dla pewności. Zerknęłam jeszcze do salonu - Michał dalej spał. Sprawdziłam czy żyje. Oddychał. Wbrew moim ubawom nie utonął we własnej ślinie. Cwaniak. Zamknął usta! Styl wstawania Michała był zupełnie inny niż Maćka. On po prostu zrywał się na równe nogi i przestawał spać. Budzenie się było, zapewne, jego zdaniem, czynnością dla frajerów.
Rozpakowałam siatki, i wzięłam się za kawę, śniadanie i ogarnianie świata. A przynajmniej najbliżej jego okolicy.Włączyłam radio. W myślach zaczęłam wymieniać piosenki związane ze śmiercią i zbrodnią. „Diane” Therapy?, „Watercolor” Pendulum, „Gone with the Sin” HIM…
Nagle obok mnie wyrósł Michał:
- Dla mnie jajka na boczku, albo jajecznica z kiełbasą. Bez mięsa nie zjem. Nie chcę pomidora, ale kawy bym się napił. A będzie coś słodkiego?
Zaczęłam się zastanawiać czy mieć dzieci, bo one wstawać będą w weekend o szóstej i będą mi te pytania zadawać żądając odpowiedzi natychmiast, a realizacji jeszcze szybciej. Zabiję.
- Dobrze. Wiem. W ekspresie, mlek w lodówce. Nalej sobie. Będzie.
- Twój mózg pracuje w systemie binarnym, chyba. Aż dziwne że nie odpowiadasz tylko zero i jeden.
- Dziękuję! Jakbyś dodał, że jestem logiczna i poukładana oraz, że kalkuluję na zimno to musiałabym Ci się oświadczyć.
- Sorry, dziecko, ale prędzej skrzydła w tyłku mi wyrosną.
Maciek wszedł do kuchni. Nie zauważył, że jego krzesło zajął Michał i usiadł mu na kolanach. Patrzyłam na to bez emocji, ale mój przyjaciel miał pewne obiekcje:
- Co ty robisz? – zapytał zdziwiony
- Siedzę na swoim krześle, ale ty….co TY robisz pode mną? - oburzył się Sens Mojego Istnienia.
Starałam się nie chichotać, głęboko oddychać i skoncentrować się na jedzeniu bo nie lubię serwować spalenizny. Rozmowa trwała dalej.
- Usiłuję się nie dziwić, że dorośli faceci siadają mi na kolanach!
- A mógłbyś przestać to robić i się przesiąść?
Mógł. Mógł bardzo szybko. Z werwą jakiej się nie widuje. No nie u mężczyzn. A przynajmniej nie wtedy jak jesteś ubrana.

2 komentarze:

  1. "to utopi
    się we własnej wydzielinie. Trudno.
    Przynajmniej będzie trup. Zawsze
    jakaś atrakcja. " hahahaha, no wiesz co!?! Jak możesz :D


    " matka przegoniła mnie po bazarze takim tempem jakby dostała
    sraczki i spieszyło się jej na kibel. " zawyłam ze śmiechu w tym momencie.

    Chciałam jeszcze dodać że brat robiący rogaliki to skarb :)

    uuuuuu, czyżby tajemniczy pan z bazaru był seryjnym killerem? ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. o tak, cytaty godne zapisania, czy zapamiętania:D

    OdpowiedzUsuń