poniedziałek, 17 września 2012

Na szczęście

Bardzo nie lubię wtawać rano, a jeszcze bardziej jak ktoś mnie budzi. Większość mojego życia spędziłam na wymyślaniu sobie intratnego zajęcia pozwalającego uniknąć mi zrywania się o poranku. Rano dla mnie zaczyna się koło ósmej. Wcześniej jest noc lub blady świt. Mimo wszystko nie lubię leżeć w łóżku do południa, bo czuję się winna marnowania cennego czasu.
Jestem, jak widać, stuprocentową kobietą: nie do końca wiem czego chcę, ale jeśli tego nie dostanę to będę bardzo niezadowolona.
Z zapartym stolcem i lekką nerwówką poszłam spać, wstałam też jakoś egzotycznie wcześnie, ale nie mogłam doczekać się wizyty w radiu. A jeszcze bardziej spotkania u Magdy. Cierpliwość jest, albowiem, cnotą którą nie dysponuję. Znałam z widzenia naczelnego chłopaków. Gabarytami wzbudzał szacunek. Był miły i łagodny, ale stanowczy i zasadniczy. I takich osobowości ludzie boją się najbardziej. Ja poznałam go, zupełnie, poza radiem. Czekałam kiedyś na Maćka w kawiarni obok stacji. Zamawiałam akurat kawę, kiedy wszedł On. Usiłował dogadać się z obsługą, ale Pani była bystra niczym woda w sedesie. Wtrąciłam się, więc i zaproponowałam, że przetłumaczę z polskiego na polski. Naczelny chciał dużą białą kawę. Pani chciała dać mu latte lub capuccino.
- Miła Pani, Pan chce duże americano z mlekiem ale bez mlecznej pianki - przerwałam ten festiwal głupoty
- Aaaaaa....to już nabijam na kasę - ogarnęła rzeczywistość kasjerka.
- Dziękuję serdecznie - odezwał się dorodny Pan - już myślałem, że oszaleję! Ale widzę, że obsługa tutaj poziomem IQ nie powala.
- Mi też by się nie chciało myśleć za dziewięć złotych za godzinnę w dwunastogodzinnych zmianach. - odparłam
- Bardzo Pani wyrozumiała dla obsługi.
- To dzisiaj. Mam czasem dni na "NIE".
- Jak każdy.
- Życzę Panu smacznego i do zobaczenia - złapałam swój kubek i pomachałam ręką w ramach pożegnania.
- Miło mi było, mam nadzieję kiedyś Panią jeszcze spotkać. W kwestii kawy dziękuję i vice versa - ukłonił się nisko, co wzbudziło mój podziw bo mimo swoich wymiarów zrobił to z lekkością i gracją.
Spotkałam go ponownie w dniu oświadczyn. Zdzwił go nieco mój widok, ale zachowywał się w stosunku do mnie jak dobry wujek.
Z zamyślenia wyrwał mnie telefon.
- Słucham?
- Cześć tu Mikołaj. Jest dziewiąta rano, a ja od wczoraj dorobiłem się zakwasów, cudownej dziewczyny u boku i nowego trupa.
Nie wiem co ucieszyło mnie bardziej: dziewczyna czy trup, ale moje samopoczucie z dobrego zmieniło się na świetne.
- Ależ drobnostka, mój drogi. Nie masz za co dziękować. A trup tematyczny?
- A spodziewałaś się, że będe Cię na temat pijanych topielców i wszystkich wypadków drogowych informował?
- Jak wzór?
- Jakiś egzotyczny, podobno. W sensie, że plemienny taki. Chłopakom z afryką się skojarzył.
- A czym otruty?
- Nie wiem, nie zatrudniamy wróżek, a na wyniki toksykologii bedzie trzeba poczekać.
- Widziałam się z pewnym specjalistą od tatuaży, to we czwartek Ci opowiem.
- Ten szaleniec grasuje!
- I co? Jak ci opowiem a ty już po minucie będziesz wiedział kto to robi i gdzie mieszka? Czy zwłoki w międzyczasie wstaną. Wyjdą. Tożsamości nie znasz, trucizny też nie. Nawet nie wiesz czy miała te tatuaże wcześniej czy to Jego wina?!? I te dwa dni zwłoki ocalą kolejnych ludzi, Twoim zdaniem?
- "Dwa dni zwłoki" - powtórzył i zachichotał, a mi w głowie zagrała piosenka Danuty Rinn "Gdzie Ci mężczyźni". - Spoko. To niech ten czwartek będzie.
- Ale fotki mi na e-mail podeślij!
- Zwłok?
- Bardziej mnie by te tatuaże interesowały. Najlepiej każdy z osobna. Chyba, że to jedną całość tworzy.
- Da radę. Małe ptaszki mi wyśpiewały, że będziesz w radiu pracować.
- Dziś na rozmowę idę, a zaraz potem przylać tym ptaszkom w łeb.
- Nie denerwuj się tak, tylko zajmij się dziećmi.
- Nie mam dzieci!
- No właśnie, do czwartku.
I sygnał po drugiej stronie.
Najpierw znajdź sobie kogoś, a teraz ślub i dzieci. Jak im powiem, że mamy prawie załatwiony termin to mnie zamęczą. Postanowiłam nie brać ślubu kościelnego. I tak w to nie wierzę, więc po co mi te cyrki. Za to udało mi się zmusić urzędnika stanu cywilnego żeby przyjechał w odpowiednim dniu, w odpowiednie miejsce na podpisanie stosownych dokumentów. Papierologie chcemy załatwić wcześniej a potem tylko te kilka formułek wyklepać, dać sobie obrączki i rozpocząć zabawę. Bo wesele to, chyba, najbardziej istotna część tego całego przedstawienia.
Zrobiłam sobie kawę i wróciłam do przeszukiwania internetu w poszukiwaniu jakiejkolwiek informacji na temat ludzi mogących wnieść trochę rzetelnej wiedzy na temat historii trucicielstwa. Po godzinie poczułam się śmiertlenie znudzona i zawiedziona. Z potoku mądrości rodem z "Wróżki" wyłowiłam ze cztery artykuły godne mojego zainteresowania. Wydrukowałam je. Linki do nich zapisałam na komputerze. Zrezygnowałam z dalszego przekopywania się przez miliony uwag i mądrości na temat, a już portale "ezoteryczne" budziły moją szczególną niechęć. Poziom zdebilenia tam prezentowany dawał mi pojęcie o nieskończoności.
Maciek wypełz z sypailni i odstawiając swój poranny zombie walk poszedl do łazienki. Są momenty, w których potrafi mnie rozczulić. Zaliczam do niech poranki. Wstaje taki potargany i nieprzytomny. Jest wtedy uroczy i jak dla mnie bardziej romantyczny niż kiedykolwiek. Wynika to z mojego przekonania, że mężczyzna musi naprawdę kochać kobietę aby odsłaniać przed nią swoje słabości. A poranki nie są Macieja mocną stroną.
Mój prywanty zombiak właśnie wyszedł z łazienki. Przyszedł do pokoju i legł na kanapie. Wstałam i przykryłam go kocem. Zaczął się miotać. Zrzucił z siebie koc i powiedział nie. Po piętnastu minutach spokojnego leżenia zażądał pilota od dekodera i koca, bo mu zimno. Dostał. Ozyrys zaszczycił pokój swoją obecnością. Usiadł obok głowy Władcy Kanałów, spojrzał na niego z pogardą i prawie położył mu się na twarzy. Wszystkie moje koty układają się zawsze, tak jakby chciały udusić człowieka odbytem. Może nie tylko moje. Może to ogólny trend jest. Maciek nie zareagował, ja też nie.
Odchyliłam się na fotelu i gapiłam niewidzący wzrokiem w papiery. Trwałam tak w tym zawieszeniu aż dotarło do mnie, że moglibyśmy zainteresować się jednak własnym ślubem.
Zaczęłam szukać zaproszeń na Allegro i eBayu. Chcę żeby były to oryginalne zaproszenia, a nie bolesny standard. Mam tak przez całe życie. Zawsze musi być wedle tego co sobie uroję. Prawie. Bo szanuję prawa fizyki, matmatyki i wynikające z nich ograniczenia.
- Zjedzmy na mieście?
- Co?
- Śniadanie.
- Jak bardzo jesteś zdeterminowana?
- Bez Ciebie też pojadę.
- Czyli mam być gotów za pół godziny?
- Jakbyś mógł.
- Nie mogę, ale się poświęcę dla tej miłości.
Wstał leniwie i poszedł się szukać ubrania. Ja się umyłam, uczesałam i zwolniłam łazienkę. Wyprasowałam wybrankowi ubranie i spakowałam swoje rzeczy wliczając w to laptop. Nieśmiertelna torba ze SpongeBobem stała już gotowa na krześle. Wzięłam bambetle, odnalazłam kluczyki do samochodu i poszłam ostentacyjnie czekać na przybycie mojego księcia. Przybył trochę otrzeźwiony przysznicem. Usiadł za kierownicą i nie odezwał się przez całą drogę.
Jedliśmy to śniadanie ze trzy godziny. Po półtorej godzinie i 2 kawach Maciek nieco się rozbudził. Zjadł ze trzy muffiny i przyznał mi rację, że jednak śniadanie na mieście to dobry pomysł. Bogu dzięki tutaj płaciło się z góry i nie musiałam słuchać wyrzutów związanych z wysokością rachunku. Bo wysokość rachunku to zawsze była moja wina, nawet jeśli nic nie jadłam ani nie piłam.
Reszte win za katastrofy w naszym życiu brał na siebie Maciej, więc nie kłóciłam się zbytnio.
Poszliśmy do radia.
Nie wiem po co, bo Szef Szefów jak tylko nas zobaczył to podbiegł, ścisnął mnie i oświadczył mi, że cieszy się iż dołączam do zepołu. Kazał mi przeczytać i podpisać jakieś papiery. Dodał, że mam trzy tygodnie na wdrożenie się i zaczynam od przyszłego miesiąca.
Niech będzie. Jeszcze jeden wyciskający białko z oczu uścisk i już mogłam sobie iść. Wpadłam po drodze na Michała. Dosłownie. Pierwszy raz od trzech lat mnie przytulił.
- Dzięki Ci za ratunek mój wybawicielu! - krzyknęłam do niego, ucałowałam w policzek i uciekłam.
- Ona jest dziwna. - skwitował - jak ona bez karty wyjdzie.
- A ty? Gdzie masz swoją? - zapytał Maciek.
Wpadłam do windy ściskając w ręku identyfikator. Miewałam naady głupoty. To był jeden z nich. Usłyszałam jeszcze tylko rumor za dzwiami do wind. Litości, żeby wejść do windy też trzeba mieć kartę. Oni jacyś nieprzytomni są. Zjechałam na dół, wyszłam przez bramkę i zostawiłam na recepcji identyfikator. Wyszłam z budynku i ruszyłam w kierunku restauracji Magdy. Zawsze po mieście poruszam się na azymut.
Zadzwoniłam do niej:
- Za ile?
- Kwadrans do pół godziny.
- Cudnie. Pa!
- Pa!
Wsiadłam do autobusu i już po 20 minutach stałam pod drzwiami restauracji. Startowali dopiero o 16, ale odźwierny mnie wpuścił. Zeszłam po schodach i usiadłam w moim ulubionym miejscu. Zobaczyłam Magdę. Miałam dziwne wrażenie, że nie idzie ale płynie w powietrzu unosząc się pięć centymentrów nad Ziemią. Ubrała się cała na biało, więc przez moment miałam wrażenie, że nawiedziła mnie jakaś zjawa.
- Kocham Cię! - oświadczyła stawiając przede mną talerz leczo i koszyk pełen chleba.
- Leczo! Też Kocham. Ale co? Mów? A coś do picia dostanę?
- Zaraz przyniosą. No więc Mikołaj mi powiedział co uknuliście....
- Ja uknułam, wy byliście pionkami w mojej grze. - weszłam jej w pół zdania
- Jak zwał. I dodał, że bardzo mu się to spodobało.
- Zaplecze znam. Byłam tam. - dostałam kielich, a raczej kielich wina. Pyszne!
- Przyszedł w tę niedzielę i był cudny. Ja myślałam, że on w tych koszulach wygląda bosko, ale nie...w niedzielę wyglądał jak młody bóg, mówię Ci!
- Znaczy goły był?
- To stało się potem.
- O goliźnie nie chcę słuchać...chyba, że ma jakieś wstydliwe sekrety typu więcej włosów na tyłku niż na głowie.
- Dobra, dobra. Posiedzieliśmy na kawie i opowiadał o wszystkim poza pracą. O sztuce, polityce, o jedzeniu, o muzyce...
- Był cudny?
- Cuuudny!!! I ma podobne poglądy jak ja. I lubi takie same książkiI lubi podróże. I lubi moich znajomych.
- Bo to są jego znajomi!
- Wiem. Cudnie, prawda? I wiesz, że ma tatuaż? Na łopatce. Nie powiem co, bo obiecałam...ale jest cudny.
Stężenie cudności zaczęło mnie lekko irytować.
- A potem?
- A potem zaproponował kolację...odwiózł mnie do domu - zrobiła minę jakby wygrała milion złotych - radiowozem...a potem po mnie wrócił.
- Radiowozem?
- Nie, czemu?
- Taki tam. Szalony pomysł.
- I nie wiem jak, ale dostał miejsce w knajpie, w której ja czekam na stolik miesiąc. Zapłacił nawet. A rachunek był trzycyfrowy.
- Bierze Cię pod włos...co wyście za takie pieniądze jedli? Słonia w jabłkach czy pieczonego wielbłąda?
- Kuchnia molekularna!
- Aa....brzydkie i niezbyt smaczne ale hipsterko-snobistyczne.
- Tak wiem, bufonada i apoteoza próżności. Nie interesuje mnie to dopóki bywamm w takich miejscach z Nim.
Takiego uśmiechu na jej twarzy dawno nie widziałam. Albo to jakiś poważny paraliż twarzy.

2 komentarze:

  1. miło się o takim szczęściu czyta.. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. prywatny zombie i specjalistka od kawy :p maniak!

    Jestem i nadrabiam zaległości :)

    OdpowiedzUsuń